• Nie chcemy kanapek ze smarkiem, czyli tekst o jedzeniu

    Nie wiem, kiedy przychodzi ten czas, kiedy żarcie, nie żarcie staje się tematem rozmów, snów i obsesji.
    Tyle lat jadło się kanapki z powidłami i domowe frytki na starym oleju a w niedzielę rosół z kury i kotleta mielonego, tyle lat bezkarnie uchodziło pochłanianie paprykarza szczecińskiego, mielonki z puszki i snikersa na obiad. Aż tu wtem…

    Nagle okazuje się, że jest coś takiego jak jarmuż a jedzenie czegoś tam – szkodzi. I wtedy się zaczyna.
    Jedzenie staje się tematem rzeką, która niepokojąco wylewa.

    Programy o gotowaniu, blogi kulinarne, moda na zdrowe jedzenie, na żarcie eko, na komosę ryżową zamiast ryżu, wege nie mięso, pasta z buraczków nie podsmażany bekon, wieczne odchudzanie, liczenie kalorii i poczucie, że wiecznie jest się o parę kilogramów za starym.

    Obezwładniające poczucie, że jesteśmy zbyt grubi, zbyt starzy, zbyt niedoskonali, żebyśmy mieli prawo być.

    Każdy jest na diecie, albo chce być na diecie, większość przeklina to, ile waży i ile mierzy. Każdy się odchudza, do bikini, do wesela kuzynki, do  wyjazdu na wakacje, do spodni ze studiów, garnituru ze ślubu.

    Zawsze mnie śmieszyły akcje pt. zdrowe odżywianie. Te sekty w ogóle wegańskie, że jajek to nie, tego co koza dała też nie. Zawsze mi się wydawało, że jak ktoś nie żre na śniadanie chińskich  zupek z proszku i unika wspomagania się bezą po każdym posiłku, to odżywia się w miarę zdrowo. Ojej ale znowu – ziemniaki, ryż są spoko, mięso też, z Kogutka, nie z Auchan, naprawdę super jest świeże, pani kroi, mieli na moich oczach.

    Oczywiście, że zawsze uważałam, że jestem gruba.

    Nawet kiedy ważyłam 50 parę kg przy wzroście 170 cm i wystawały mi obojczyki i kości biodrowe, uważałam, że jestem spasiona.

    Waga 61 kg plasowała mnie według mnie na miejscu cioteczek Chrum Chrum, okrągłych i rumianych, jak również zażywnych.

    Waga 64 kg była degrengoladą. Nie mogłam nosić spódnic – bo odstaje brzuch i trzeba stosować dużo tricków, żeby wyglądać na szczuplejszą niż jest się w rzeczywistości. Przez lata całe to się udaje i panuje względny spokój w moim umyśle, aż tu nagle.

    Przyszła pora na leczenie się z nienawiści do brukselki i kalafiora.

    Zaczęło się od tego, że było mi aż nadto dobrze.

    Ten stan trwał krótko, ale wystarczająco długo, żeby stracić czujność i zacząć sobie folgować – mięsem z Auchan w formie steków podawanych jako afrodyzjak plus całe wiadra mozarelli z pomidorami plus hektolitry wina, dla upiększenia balkonowego lajfstajlu przy świetle zachodzącego słońca.

    Uśpiona czujność połączona z właściwą wiekowi spowolnioną przemianą materii poskutkowała 10 kilogramami na plus. Wiodłam życie osoby plus size, w H&M swoje kroki kierowałam do działu z ubraniami dla puszystych. Rozmiar 42 stawał się niepokojąco niewystarczający.

    I nastąpił moment kluczowy dla historii jedzeniowej w moim życiu, tj.

    było mi źle.

    Nie da się, moim zdaniem, zintegrować z tematem jedzenia brukselki z własnej woli urozmaicanej żarciem kalarepki zamiast michaszków, kiedy jest dobrze. tj. kiedy  dobrze się wygląda, dobrze czuje.

    Radykały następują dopiero wtedy, kiedy coś zabije na alarm.

    Przede wszystkim samopoczucie w sensie ogólnym.

    Życie musi wydawać się chujowe, sytuacje patowe, ciało musi przypominać wzdęty balon, który za chwilę eksploduje. Aktualny  chłopak ma się bez problemu zmieścić w nasze spodnie i lepiej jeszcze dopiąć w pasie niż my.

    Sytuacja musi być skrajna i graniczna. Wtedy już wiemy na pewno, że musimy za wszelką cenę się ratować z tonącego jachtu. Bo jest dziurawy i nie czeka nas na nim życie Rihanny.

    Oto kiedy kończy się etap bycia Rihanną, zaczyna się czas bycia Suzanne Boyle i trzeba jakoś dotrzeć do bycia sobą.

    Aby osiągnąć cel, wrócić do siebie i schudnąć, trzeba gdzieś wyjechać.

    Np. nad morze, jak ktoś lubi. Podjąć zmianę żywienia pod czyjąś kuratelą, w jakimś ośrodku dla grubasów lub ludzi z problemami przemijania,  gastrycznymi i z przemianą materii i potraktować żarcie marchewki, kapusty, selera, pora, brukselki jako formę medytacji i refleksji nad aktem trawienia rzeczy lekkostrawnych oraz wiary, że przez to bardziej lekkostrawne stanie się otoczenie, ba całe życie nawet:) nie bójmy się tak marzyć:)

    Nie jedziemy do takiego ośrodka po to, żeby bawić się gargantuicznie. Jeśli pokornie się to przyjmie, już po 3 dniach zwykłe jabłko smakuje jak kilogram cukru a na pewno jest zajebiście dobre.

    Medytacji pomaga fakt, że wszystkie posiłki podtykają nam pod nos a my możemy latać sobie po plaży lub uprawiać inne formy aktywności fizycznej takie jak ćwiczenia kręgosłupa na piłkach lekarskich z grubymi panami w skarpetkach we wzorki, którzy sapią przy skłonach.

    Kilka dni skupienia tylko na przeżuwaniu warzyw w formie gotowanej, płynnej i surowej, z deserem w postaci pieczonego jabłka. Kilka dni picia tylko ziołowych herbatek i kawy z cykorii. Kilka dni wyautowania z codzienności bez presji bycia opalonym po powrocie czy dostarczania kontentu na fejsbuka w postaci zajebistych zachodów księżyca. Działa cuda.

    Po powrocie zorganizowanie sobie podobnego jedzenia, systematyczne przyrządzanie go sobie i wkładanie do plastikowych, mało seksy pojemników, żywienie się zupami jarzynowymi bez mięsnej wkładki, rzucanie się na sałatkę podrasowaną 3 kroplami oleju lnianego, potem schodzenie z tej diety i absorbowanie komosy zamiast ryżu, koziego zamiast krowiego, selera zamiast kanapki z serem i szynką, ryby zamiast steka i tak dalej – powoduje, że oto staje się w lustrze i widzi:

    • że ma się żebra
    • że ma się talię
    • że nie jest się w 8 miesiącu a co najwyżej w drugimi

    I cała masa rzeczy, odczuć, których w lustrze nie widać, a które cieszą.

    Wraz ze spadkiem wagi, zmianą nawyków żywieniowych, odstawieniem tego byle czego, medytowaniem nad gotowaniem mamałygi na następny dzień do kalafiora na parze – skutkuje poczuciem, że ma się mniej lat, może się więcej i że choć jest chujowo, to ogólnie spoko.

    To poczucie sprawczości, lekkości bytu jest radością większą nawet  niż zbieranie w pasie portek, które kilka tygodni temu pękały w szwach na dupie i na udach.

    Nagle życie staje się znośne.

    Oto nie jestem grubasem, panuję nad sobą, trzymam gazy w ryzach i gram hormonom na nosie. Skoro mogę to, to mogę i inne.

    Ale.

    Do tego innego jeszcze nie doszłam:)

    Wszyscy biją autorowi brawo i trzymają za niego kciuki udając, że mu życzą dobrze:)

  • Piekło spełnionego życia, czyli “Kłopotliwy człowiek”

    Islandzki „Kłopotliwy człowiek” to moim zdaniem film o życiu po śmierci, o życiu po życiu.

    Myślę też, że każdy – wierzący, niewierzący, przyłapał się na rozkmince o tym jak TAM jest, gdzie jest TAM? Że może robi się tam coś, czego nie mogło robić się żyjąc, jest się kimś kim się nie było a chciało być, np. grubi w raju są chudzi, brzydcy są ładni, nieśmiali są tam odważni a głupi – mądrzy, biedni zaś bogaci, poniżani są podziwiani itd.

    Czyli raj jako kompensacja. Ja sobie tak to widzę właśnie.

    Ja w raju to ja bogata obrzydliwie jak Jay -Z i szejk z Dubaju pomnożeni, mój chłopak to Mr Big, ale emocjonalnie dostępniejszy niż ten z serialu.
    Tylko sobie tak myślę, co ja bym robiła po roku z tym wszystkim.
    Nakupowałabym mieszkań, butów, objechałabym wszystkie plaże, namyziała z Bigiem i co dalej? Co z resztą nieskończonej wieczności?
    Musiałabym żyć w raju, w miejscu wiecznych spełnień. Wydaje mi się to straszne.

    Bo nudno.

    Bo bez smaku.

    Bo nijak.

    Bo można rzygać tym powodzeniem, bezproblemowością i smal talkiem, grzecznością, uprzejmością i uśmiechem, wszystkizmem.

    W filmie bohater – facet po 40-tce, taki trochę Mr Nobody, przeciętny, zwykły – popełnia samobójstwo. A potem nagle znajduje się w księżycowym krajobrazie, w którym jakiś inny facet beznamiętnie wita go banerem na starej stacji benzynowej – WITAMY. Bohater przechodzi przez bramy do raju.

    W nowym świecie, w rzeczywistości po śmierci  jest wożony do nowego domu, do nowej pracy. Wszyscy się uśmiechają, szef jest życzliwy, łagodny, koledzy przemili. Bohater ma swoje biuro, z oknami, chadza na kolacje, wiąże się z ładną dziewczyną, nie pocą się w seksie, urządzają dom, rozmawiają przyciszonym głosem.

    Jest wygodnie i miło.

    Po mieście chodzą sami młodzi ludzie śpieszący się do pracy. Nie ma hałasów ani chamstwa. Ani dzieci, ani starców ani śmieci.

    Wszystko ma kolory jak z filtra na instagramie, kiedy chcemy zblurować niewygodne szczegóły jak  krosty albo zmarszczki. Jest zgniłozielono. jednakowo.

    Z dziewczyną rozmawiają o kolorach kafelek do nowego domu i nowych kanapach, o wannie w łazience.

    W pracy nie ma problemów ani ciężkich zadań. Większość czasu bohater patrzy w okno. Kupuje jedzenie. Ser, wino, mięso, bułka mają ten sam smak, czyli żaden.

    Trochę mu się to nudzi, więc poznaje nową dziewczynę, bo nowy ktoś to przecież zawsze jest odpowiedź. Tak myśli.

    Jedzą sobie wspólnie lody i chodzą na kolacje.

    Bohater pyta dziewczynę co jest jej marzeniem, na co ona odpowiada, że wanna. Bo ma u siebie tylko prysznic.

    Bohater postanawia więc się zabić z rozpaczy, ale nie może, bo zmartwychwstaje. za każdym razem.

    Nie chce żyć dalej i wiecznie, bo życie bez smaku ciasta, kłótni z kimś innym, aspiracji większych niż design w domu,  wydaje mu się bez sensu.

    Nie chce rozmów o niczym ani seksu bez potu, pracy po nic i pieniędzy znikąd. Chce trosk i tego co przydaje życiu czegoś.

    Mnie ten film podniósł na duchu. Bo uświadomił mi, że jak jest niemiło, to znaczy, że  to dobrze, że nie jestem jeszcze w raju, tylko w życiu.

    Jak będę chciała się zabić to będę mogła to zrobić, ale nie zrobię, bo boję się, że bym zmartwychwstała i to by było straszne, musiałabym żyć wiecznie, musiałyby się spełnić wszystkie moje marzenia i pragnienia. I znikąd nie byłoby ratunku.

    Fajnie jest iść spać z poczuciem, że nie chce się do raju, że własne piekiełko jest spoko, bo czasem trafi się na rozmówcę, który nie gada tylko o wannach, albo zje się kawałek czegoś, czego się nie zapomina, upije łyk dobrego wina w towarzystwie kogoś, kto nie pyta tylko o pogodę na jutro.

    Nie no, bardzo optymistyczny film, wielka metafora wszystkiego i dość przerażający w takiej warstwie pierwotnej. Oglądałam go na raty, ale trafił mnie w sam środek mojego środka. Co polecam w sumie każdemu.

  • Carrie Bradshaw po 70-tce, czyli jak ogarnąć końcówkę

    Chciałabym napisać jakiś na śmieszno tekst, do porechotania z możliwością na kilka sekund szerszej refleksji na temat życia, ale nie mogę.

    Jakoś mi się nie składa.

    Albo jest tak, że może po prostu nie ma tego we mnie, że jest śmiesznie, albo może to nie ten moment teraz.

    Jak babka obawiająca się obsesyjnie, że zaszła w ciążę, w związku z czym wszędzie widzi ciężarne kobiety, tak ja widzę teraz wszędzie seriale, filmy albo o starości albo o życiu bez smaku.

    Kiedy jestem naprawdę zdesperowana faktem, że wszystko obejrzałam co było do obejrzenia, żeby śniadanie nie miało pustego przebiegu – sięgam po Seks w Wielkim Mieście, ale i tym razem zdarzyła się koincydencja i trafiłam na odcinek, kiedy Miranda bała się, że umrze samotna i połowę twarzy zje jej kot. Reszta koleżanek zresztą mocno podzielała jej lęki, dlatego też biegały jak opętane po Manhattanie w poszukiwaniu Pana Idealnego pocieszając się, że na szczęście nie mają jeszcze 40 lat i wszystko może się zdarzyć.

    I właśnie. Chętnie obejrzałabym kolejny sezon Seksu w wielkim mieście w czasach, kiedy bohaterki są grubo po 60-tce.

    W II części filmu kinowego o ładnych paniach w ładnych butach było nadmienione, z odpowiednim poczuciem humoru, że Samantha boryka się jednak z menopauzą i zażywa tony dziwnych pigułek na utrzymanie swoich hormonów w ryzach i dzięki temu bzyka ochoczo najprzystojniejszego gościa rasy białej w hotelu w Abu Dhabi. W dodatku na plaży, na masce terenowego samochodu. How spectacular. Jakie pocieszenie dla wszystkich babek, które dobiegają 50 – tki. Jasny przekaz – możesz wszystko.

    Ale co dalej? W końcu jednak to co nieuchronne je dopadnie i jakie będzie ich życie? Co będą robić? Jakie będą ich zajęcia, priorytety i złote myśli?

    Starość to nadal taki temat jak rozmowy o problemach gastrycznych typu krew w kale albo gazy. Wszyscy przecież udają, że nie pierdzą a ich kupa nie śmierdzi, prawda?

    Każdy będzie stary, pomarszczony, kobietom urosną wąsy, facetom obwisną tyłki, opuszki palców tak paskudnie się wyostrzą, za to stępi się wzrok i słuch i wszystko po kolei.

    Jest to oczywiste, ale wszyscy, których nie dopadła 60 – tka udają, że ich to ominie jak np. ospa wietrzna. Że jakimś cudem będą mieli lat 60 czy 70 i takie status quo jak teraz, dużo chęci, zapału, pracy, dynamiki, jędrności, nadziei i planów a z chorób co najwyżej katar.

    No niestety.

    Tak nie będzie.

    A co ciekawe, zaczynają nam to nieśmiało uświadamiać producenci filmowi, odzieżowi i może też inni, którzy mierzą się z faktem, że młodzieży z dużą siłą nabywczą nie przybywa, za to przybywa ludzi starych, którym zdarza się mieć pieniądze i ochotę na coś jeszcze prócz ucierania obsmarkanych nosów swoich wnuków.

    I tak oto w gazetach modowych stylizacje na kolejne sezony nie kończą się na 40 czy 50+, obejmują już 70-tki. Firma Bohoboco zrobiła mocną kampanię swoich ubrań pokazując dwie modelki – standardowo młodą i wiekową – Helenę Norowicz. Ponieważ te kobiety, w tym wieku mogą coś kupić, a nie tylko nosić swoje bezkształtne spódnice z epoki Gierka, pokazano więc, że mając lat 70 można wyglądać dobrze.

    81-letnia-Helena-Norowicz-modelka-w-najnowszej-kampanii-BOHOBOCO_img54e6539ee607f

    W międzyczasie szukając jakiegoś serialu do obiadu trafiłam na „Grace and Frankie”. Nie bardzo mnie zachęcił, bo filmy mające w tytule imiona są zazwyczaj za bardzo popowe jak dla mnie.

    I faktycznie, tak jest. Nie jest to serial z tą magią wyjątkowości czy nowatorskości jak Mad man, Homeland, Rodzina Soprano czy The Killing, kiedy się je ogląda i myśli sobie – woooow.

    No to ten nie jest taki. Ten jest tak między sitcomem a solidną obyczajówką. Pełno w nim schematów, puszczania oka do widza, mało plenerów, czyli chyba niski budżet, ale temat ma naprawdę mało ograny, mało powszechny, rzadko goszczący na ekranach czegokolwiek.

    Oto producenci z internetowego giganta Netflix postanowili pochylić się nad starością i pokazać, jak żyją kobiety i mężczyźni, którzy nie są ładnymi singlami, z super zawodami szukający partnerów na życie, by móc mówić „MY”, którzy nie są brzydką młodzieżą mającą nasrane w głowie jak „Girls”, którzy nie są zimnymi prawnikami z Manhattanu, przepracowanymi lekarzami, ani detektywami, ani seryjnymi mordercami o ciekawym profilu psychologicznym.

    Bohaterowie są zwykłymi ludźmi, dwa małżeństwa, z dziećmi, no może trochę i niezwykłe, bo serial wychodzi też naprzeciw problemom gender, zatem ojcowie rodzin tuż przed emeryturą stwierdzają, że pora być wreszcie sobą, bo jak nie teraz to kiedy i zrobić comming out po czym obwieścić rodzinom, że kochają się od 20 lat, teraz więc się rozwiodą i wezmą gejowski ślub.

    Zresztą to jest też dobry wniosek co do mężczyzn, którzy się starzeją. Mają z tym na ogół mniejszy problem niż kobiety. Każdy młodszy pan zapytany przez mnie, co będzie jak się zestarzeje, odpowiada – będę wreszcie mógł robić to, na co teraz nie ma w ogóle czasu.Faceci w starości upatrują bardziej swoje wyzwolenie od presji wszystkich i wszystkiego.

    Z racji tego, że nie przywiązują aż takiej wagi do wyglądu jak kobiety a popyt na nich jest długo o wiele większy niż na kobiety w podobnym wieku – łagodniej przechodzą fazę pogodzenia się z tym, że coś im obwisa albo jest nieodwracalnie za grube, albo łyse.

    No cóż, a starość w Stanach ma twarz Jane Fondy, która gra tytułową Grace, nosi apaszki od Hermesa i jada lunche na mieście.

    Cóż porabiają staruszki w Ameryce, na ładnym przedmieściu, w nadmorskiej miejscowości, w ładnym domu?

    Nie należy się przejmować, że producenci pokazują nam nierealną wizję 70 letnich ciał w postaci Jane Fondy. Wiadomo, że nam takiego stanu osiągnąć się po prostu nie uda, choćby z racji tego, że nie propagowałyśmy aerobiku w czasach, kiedy nikt o nim nie słyszał ani nie mamy takich pieniędzy na upiększanie i polepszanie tego, co nam się pogarsza.

    To jest nieważne. Ważne, że bohaterki są stare i ważne co robią i co nam to uświadamia.
    Z pewnością to, że wraz ze starością życie się nie kończy. To chcą nam powiedzieć twórcy tego serialu.

    że owszem, trzeba się zdefiniować na nowo, bo mąż może umrzeć, czy w jakikolwiek inny sposób od nas odejść wcześniej czy później, fizycznie lub mentalnie.

    No i rodzi się pytanie – co by tu porobić?

    Praca na pełen etat już nie bardzo, a tu chciałoby się być przydatnym, zatem jakieś kursy może? Malarstwa dla byłych więźniów?

    Nie ma za dużego wyboru, jeśli chodzi o spełnianie się w byciu przydatnym dla społeczeństwa. Zatem bohaterki starają się być przydatne dla samych siebie.

    I na przykład mają iphony, Fonda ma niebieski 5 c co mnie wzruszło, mają MacBooki Air, jedna musi koniecznie nie umieć go otworzyć, uczestniczą żywo w socialach, twittują, mają konta na Facebooku, korzystają z portali randkowych, w każdym razie – są na bieżąco.

    Mają też bolączki.

    według twórców bolączkami starości kobiet są:

    • niewidzialność
    • suchość pochwy

    Niewidzialności boi się każda starzejąca się kobieta. Boi się tego momentu, kiedy zauważa, że jednego dnia, kiedy szła w sukience oglądał się za nią ten czy tamten a teraz idzie i po prostu nic się nie dzieje. W serialu jest scena, kiedy Fonda z kumpelką idą do sklepu po fajki, stoją za ladą, a sprzedawca ociąga się z podejściem do nich, po czym, kiedy zjawia się młoda blondynka, obsługuje ją pierwszą z zapałem godnym kupna sportowego porsche. Fonda robi awanturę, krzyczy i się wścieka, koleżanka ją wyprowadza, wychodzą więc zrezygnowane, bo wiedzą, że to na nic. Tak po prostu jest, takie jest życie.

    żeby sobie polepszyć samopoczucie idą więc w sobotni wieczór do klubu nocnego, do którego chadzały 40 lat temu i w ostrych makijażach tańczą na barze. Klientela bije im brawo, jak ciekawemu zjawisku, one wychodzą, siadają na krawężniku w miarę zadowolone i wiedzą, że niestety, seks w wielkim mieście już nie wróci.

    Jedna z nich, Fonda rzecz jasna, znajduje partnera i oto chcą uprawiać seks, ale problem jest, bo sucho. Na szczęście mają organiczne lubrykanty, które uśmierzają ten problem, niemniej widok zetlałych prezerwatyw sprzed 30 iluś lat, które wysypały się z szuflady i były tyle lat właśnie nie używane, nie pociesza.

    Tak więc na szczęście są sociale i smarowidła na wszystko, czasem nawet dorzeczni samotni mężczyźni w tym samym wieku, ale przeważnie  kobiety nie bawią się tak świetnie jak ich nigdysiejsi mężowie czy kochankowie.

    Panie owijają się więc w koc i odchodzą plażą w siną dal objęte i jakby pogodzone z tym, że niestety – niewiele się z tym wszystkim da zrobić.

    Ale do obejrzenia serialu jednak zachęcam. Tak samo jak do wyobrażenia sobie, co w wieku lat 70 – ciu będzie robić Carrie Bradshaw i co będzie robić wy. I czy nie możecie się na to doczekać:]

    PS. Zwracam też uwagę na napis na zdjęciu, fragment dialogu obu pań, kiedy Fonda przekonuje koleżankę, że jeśli jest się w związku, to trzeba zawsze trochę kłamać, bo inaczej nie jest możliwe, aby on był szczęśliwy. Teraz będzie spoiler. Wybrała jednak prawdę. A ceną jaką za nią zapłaciła, było wiadomo co:)

  • “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • zjedz kanapkę